top of page

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

    Gydene zaginęła.

   Nie ona pierwsza z moich łodzi. Morze jest rozległe i okrutne, łodzie małe, a Gydene, której nazwa znaczyła po prostu „bogini”, była mniejsza od większości z nich. Zbudowano ją w Grimesbi nad rzeką Humber i nazwano Haligwaeter. Rok przed tym, nim ją kupiłem, służyła do połowu ryb, a ponieważ nie chciałem w swojej flocie łodzi o nazwie Woda Święcona, zapłaciłem szylinga dziewicy, by nasikała do zęzy, przemianowałem łódź na Gydene i podarowałem rybakom z Bebbanburga. Ci zarzucali sieci z dala od brzegu i kiedy Gydene nie wróciła w dniu, gdy wiatr był rześki, niebo szare, a białe spienione fale roztrzaskiwały się o skały wysp Farne, założyliśmy, że zatonęła, a małej osadzie w Bebbanburgu przybyło sześć wdów i niemal trzy razy tyle sierot. Może nie powinienem był zmieniać nazwy – wszyscy żeglarze wiedzą, że człowiek, który zmienia nazwę łodzi, rzuca wyzwanie przeznaczeniu, wiedzą też, że szczyny dziewicy mają odwrócić los i zapobiec nieszczęściu. Mimo to bogowie bywają okrutni.

   Jakiś czas potem Egil Skallagrimmrson przybył z ziem, które mu darowałem, ziem, które stanowiły granicę między moimi włościami a królestwem Konstantyna, króla Szkotów. Egil, jak zwykle, przybył drogą morską, a na dnie Banamadra, jego łodzi, spoczywało ciało.

   – Fale wyrzuciły go na brzeg Tuede – rzekł mi. – To jeden z twoich, tak?

   – Tuede? – powtórzyłem.

   – Na południowym brzegu. Leżał na błotnistym dnie. Mewy znalazły go przed nami.

Bernard Cornwell, Miecz królów

Otwarte, 2019, 480 stron, ISBN: 9788381350174

bottom of page